poniedziałek, 21 maja 2007

czy mnie to musi obchodzić?

Informacja na pierwsze strony - Kapuściński był agentem.
Poruszenie. Niektórzy przypominają, że było to wiadome od początku, od momentu, gdy Koszerna się o nim dobrze wypowiadała, że JKM (ale nie "mość" tylko "mikuś") też to odgadł w niebo spoglądając. Inni łaskawie przyznają, że świństw wielkich nie narobił.
O co tutaj chodzi? Czy rzeczywiście to taka kolejność?
Lojalki czy podobne kwity są dosyć starym wynalazkiem i pojawiają się zawsze, gdy u władzy albo przy władzy znajdzie się ktoś absolutnie i dogłębnie przekonany o własnej racji, albo ktoś, kogo myślenie o autorytaryzm zahacza.
Jakieś domaganie się podpisu od kogoś, czyja chata z kraja, raczej nigdy w rachubę nie wchodziło. Odnosiło się za to do tych, którzy jakoś się wychylili, pojawili się zbytnio na widoku, mieli jakieś egzotyczne (z punktu widzenia władzy) znajomości itd. Jedni odmawiali podpisu, inni nie. Tych innych było jakoś dziwnie więcej. Może dlatego, że wyobraźnia im lepiej pracowała niż bohaterom, może dlatego, że akurat żadnej alternatywy dla siebie nie widzieli, może dlatego, że uważali, że nieważne jest, co się podpisuje - jakoś to wymuszone, więc wystarczy palce przy uroczystości podpisywania skrzyżować, a dalej zachowywać się przyzwoicie, może wreszcie - bo i tacy byli, i było ich sporo - sercem, duszą, ewentualnie kieszenią byli za władzą podpisu chcącą.
Poza ostatnim przypadkiem, tj. wspomnianą kieszenią, nie potrafię nikogo z pozostałych ocenić tak z miejsca, apriorycznie, negatywnie. Nawet tych popierających z jakichś pobudek ideowych paskudny reżim. Wina jest zawsze zjawiskiem indywidualnym, wydaje mi się więc, że najpierw trzeba stwierdzić, czy ta wina w ogóle jest i na czym ona ma polegać.
Tymczasem w przypadku Kapuścińskiego sytuacja jest jakby odwrócona (i wcale nie idzie mi o to, o co się wścieka na swoim blogu Andrzej F. Kleina, czyli o jakąś idiotyczną akcję proklamowania autorytetów - rzeczywiście autorytet można zadekretować, ale chyba tylko podobnie jak autorytet wielkiego językoznawcy). Jest agentem, bo coś podpisał, bo pisał jakieś raporty z podróży i guzik nas obchodzi, co w tych raportach było. I to jest dla mnie kompletna paranoja.
Nie mam zamiaru odwoływać się do twórczości autora Cesarza (choć nie ukrywam, że jego pisanie uważam za znakomite) - stawiałbym go bowiem w rzędzie (uczciwszy rzecz jasna proporcje) innych wyrobników pióra. Usprawiedliwianie dokonaniami literackimi działań odbywających się na zupełnie innym polu przypomina mi sytuację z przełomu lat 81-82, kiedy to Wojciech "Stara-baba-hyc-hyc" Żukrowski czy Janusz "Kurwa" Przymanowski wysławiali zalety ówczesnego gwiazdora srebrnego ekranu (jakby ktoś nie pamiętał - to taki smutny osobnik w ciemnych okularach a la Pinochet, pojawiający się zazwyczaj z muzyką Szopena w tle) i wywoływali tym dysputy w stylu: "ależ to świnie...", "ale dobrze piszą..."
Nie tędy droga - to zupełnie inne obszary działalności.
Co zrobił?
Co rzeczywiście złego zrobił?
To są pytania zupełnie niezbędne.


A Jotesz z Chamopola nie ma racji - plugawe hieny już jakiś czas temu się pojawiły.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Tyle dobrze ze mu tego za zycia nie puscili.

Kuszelas pisze...

i dobrze, i źle
normalnie, to bym twierdził, że źle, bo nie ma żadnej możliwości obrony, ale w dzisiejszych warunkach muszę Ci przyznać rację - udowadnianie, że się nie jest wielbłądem nie jest działaniem prostym (co uenifeu z pewnością wie)

Anonimowy pisze...

Kapuściński to guru.
A z off-topu [przepraszam]: kto napisał "stara baba hyc hyc..."? Gombrowicz?