piątek, 8 czerwca 2007

Dawno temu, ale też o dzisiaj

Najpierw cytat:

"Ciało 14-letniej Pauliny, zaleziono w stawie. Bandyta zgwałcił ją, a potem utopił. Paulina, 14-latka zamordowana przez zwyrodniałego 19-etniego bandytę Rafała K. Jest kolejną ofiarą chorego sytemu sądownictwa w Polsce. Winnymi jej śmierci są sędzina, który wypuścił zwyrodnialca ... teraz twierdzi, że "postępowałam zgodnie z przepisami". Ale nie tylko ona, największa wina za śmierć tej dziewczyny i dziesiątków innych osób spoczywa na autorach kodeksu karnego z 1997 r., najgorszego kodeksu w Polskiej historii. Prawa karnego, które stoi po stronie bandyty, a nie ofiar."

Horror. Ale to nie horror mnie sprowokował, a fakt, że zdanie powyższe wygłasza facio określający się jako student prawa.

Wygląda na to, że wszystko leci na pysk, a gostek - jak znam życie - skończy studia, skończy pewnie jaką aplikację i będzie albo orzekał, albo oskarżał (bo nie przypuszczam, by kiedykolwiek chciał kogokolwiek bronić).

Pewnie, że to bardzo źle, gdy przedterminowo zwolniony popełnia kolejne przestępstwo. Pewnie, że warunki przewidywane przez system środków probacyjnych w naszym kraju, a i osoby, które o ich zastosowaniu przesądzają, to nie najwyższe loty. Wiadomo też, że próbuje się na całym świecie coś kombinować, by jak najbardziej ograniczyć możność powrotu do przestępstwa - najbardziej chyba spektakularnym pomysłem jest znakowanie pedofili.

Gadanie jednak, że kk jest liberalny, bo za górną granicę przyjmuje 12 lat, to ciężka bzdura. Tak mogą mówić chyba tylko ci, dla których Michnik, Kuroń i Modzelewski to licencjonowana przez komunę opozycja. Niezła licencja - idźcie sobie posiedzieć, a później pogadamy.

Twórcy kodeksu winni. To paradne - jakby takiego gwałciciela np. wykastrować i posadzić na bardzo wiele długich lat, a on po wyjściu jeszcze sobie kogoś zgwałci przy użyciu przedmiotu, to pewnie winę by trzeba też autorom kodeksu przypisać - nic tylko śmiercią karać. Być może to jest jakieś wyjście, tyle że sprawy o gwałt są zazwyczaj dosyć śliskie dowodowo, a poza tym - i to jest chyba najważniejsze - gwalt jest traktowany w Polsce po macoszemu nie przez system prawny, a przez ludzi. A winić za to należy nie liberalne prawo karne (czy generalnie liberałów), a konserwatywne i patriarchalne społeczeństwo, które z jednej strony woła podobnież o zaostrzenie kar, z drugiej zaś najczęściej w przypadku gwałtu uznaje jakiś stopień winy osoby zgwałconej (prowokacja, niedbały strój, kuszące perfumy itd.).

I po tym przydługim wstępie kolejny - jeszcze dłuższy - cytat o niewinnych gwałcicielach.

"Dawno, dawno temu w Zyziowie na Dolnym Śląsku konsumowaliśmy karpia po żydowsku u niejakich doktorostwa T.
- Tyż mi goście! - powiedziała doktorowa w przerwie między jedną a drugą ością. - Siedzą jak te mruki.
- Przed wojną goście konwersowali o kobietach - poinformował nas doktór.
- Kobiety? - przypomniał sobie na wpół udławiony staruszek. - One są słodkie.
- Kobiety ocaliły Kapitol - rzekłem, by błysnąć erudycją, bo przyjechałem tutaj z miasta wojewódzkiego, gdzie jest kolosalny poziom. To zobowiązuje. Co prawda z Wrocławia był także mecenas N., młody prawnik, ale miał tutaj rodzinę, więc liczył się za krajana i błysnąć ani nie mógł, ani nie musiał. Mecenas N. zachowywał się zresztą dziwnie. Usłyszawszy słowo „kobiety" rozejrzał się przerażony wokół i tak dźgnął darowanego karpia widelcem, że ten wyskoczył z talerza jak żywy.
- Ostrzegam! - powiedział mecenas N. - Ostrzegam przed kobietami.
- E, tam! - zaprotestowała doktorowa.
Podano kawę. Mecenas N. wygłosił godzinną mowę popierającą jego okrutne przerażenie.
- Pani doktorowa kazała, byśmy tego karpia odpracowali konwersacją o kobietach - powiedział mecenas N. - W moim życiu kobiety jawią się niestety głównie jako podmioty, wnoszące bezzasadne powództwo, jako prywatne oskarżycielki, budzące popłoch wśród strażników dostojeństwa Temidy, jako fałszywi świadkowie, przemieniającymisterium sądzenia w targowisko namiętności. Przegrałem kiedyś proces o ustalenie ojcostwa tylko dlatego, że ekspertyza hematologów nie wykluczała możliwości, iż to mój klient był sprawcą poczęcia, a świadkowie widzieli, jak podawał powódce ogień do papierosa. Przegrałem w pierwszej instancji proces, w którym oskarżono mojego klienta o gwałt. Był on przez rok narzeczonym pokrzywdzonej dziewczyny, a dziewczyna była protokolantką w pewnej instytucji prawa publicznego. Pewnego dnia rzekła lirycznie: - Ożeń się. - Odmówił. Złożyła więc wniosek, by wsadzono go do kryminału, albowiem jest gwałcicielem.
I tak się stało. Spędził pół roku pod kluczem, póki sędziowie rewizyjni nie połapali się w czym rzecz.
W L. skazano za gwałt klienta pewnej prostytutki. Siedzieli razem w parku na ławce, księżyc świecił lirycznie. - Przesiądźmy się w mrok - zaproponowała. Co uczynili. Post factum zażyczyła sobie honorarium. Zdziwił się. mniemał albowiem, iż wzruszenie było jedynie funkcją jego osobistego czaru.
- Forsa albo kryminał! - powiedziała kategorycznie dziewczyna. Zaczęła szarpać na sobie bluzkę, wzywać pomocy; nadbiegł milicjant (obywatelski, wtedy innych jeszcze nie było). Nie była notowana w „obyczajówce", więc miłośnika skazano. Rozczarowany co do swego czaru, wyszedł na wolność dopiero wówczas, gdy milicja obyczajowa ustaliła bezspornie profesję krzyczącej dziewczyny.
W W. milicja straciła miesiąc - okres wystarczający na wykrycie czterech zbrodni doskonałych - by stwierdzić, że szuka nie istniejącego wiatru w urojonym polu. Rzecz miała się tak. Mąż wrócił niespodziewanie z podróży służbowej i zastał swą żonę w stroju niedbałym, rozgorączkowaną i na jego widok wielce krzyczącą. Przy akompaniamencie tego wrzasku jakiś mężczyzna wyskakiwał przez okno (a działo się to w willi na parterze).
- Chciał mnie zgwałcić! - żona wskazała patetycznie ów męski kształt znikający za oknem.
- Czy może coś ukradł? - spytał mąż, jak to mężczyzna przywiązany raczej do rzeczy z tego świata. Oczywiście, że ukradł, jakże by inaczej? Zegarek.
- Brutalnie zdarł mi go z ręki! - powiedziała żona (panie bardzo lubią słowa „brutalnie zdarł"). Złożono doniesienie do milicji: mąż podał rysopis tylnej części ohydnego zbrodniarza, żona - nieco enigmatycznie - opisała jego część przednią. Najbardziej żal mi w tej sprawie zegarka: leży gdzieś, niewinnie zamknięty pośród kobiecych fatałaszków i czeka, gdy będzie mógł znowu odmierzać czas.
W tymże W. prokurator - nader rozsądny człowiek - umorzył śledztwo wobec podejrzanego w następującej sprawie:
- Poznaliśmy się po południu w kawiarni PDT - zeznała pokrzywdzona - a potem poszliśmy potańczyć do „Syreny", a potem poszliśmy do niego i ja się położyłam do Łóżka, i on się położył do łóżka.
- A co było potem? - spytał prokurator.
- A potem, panie prokuratorze, jak on zaczął mnie gwałcić!
Ceną wolności młodego człowieka miało być w tym wypadku usatysfakcjonowanie mamusi, która nijak nie mogła pojąć, że jej córeczka puściła się, ot, ze zwykłej fizycznej chętki. Młody człowiek został zwolniony, ale nie dziwiłbym się, gdyby dziś od każdej jedynej żądał przed konsumpcją pisemnego oświadczenia woli.

Psychoanalityk Wilhelm Stekel w Die Geschlechtskalte der Frau wyraził pogląd: „Indywiduum cywilizowane wtedy dopiero oddaje się partnerowi seksualnemu, gdy zostało przez niego pokonane". Ale poglądu tego nie akceptuje kodeks karny, który zabrania wszelkiego zwyciężania, a lirycznym gwałtownikom grozi bezdennym kryminałem.

Doświadczył na sobie tej miłej właściwości prawa, pan R., mieszkaniec miasta J., który w mieście tym pełnił funkcję dyrektora MZBM, żył zaś jako ów góral z anegdoty. Góral żył tak:
- Stan cywilny? - spytał na rozprawie sędzia górala.
- Że co? - przeraził się góral.
- No, czy żonaty - wyjaśnił sędzia.
- Nie - powiedział góral.
- To znaczy, że kawaler - skonstatował sędzia.
- A skądże! - oburzył się góral.
- Wdowiec?
- Nie.
- Rozwiedziony?
- Nie.
Sędzia przyjrzał się góralowi.
- Człowieku! - powiedział zdenerwowany - więc jak wy żyjecie?
- Ja? - powiedział góral - zwyczajnie. Chodzę se od chałupy do chałupy i kocham w potrzebie.
Pan R. kochał w potrzebie podległe sobie służbowo pracownice z administracji budynków mieszkalnych. Niestary i przystojny, czynił to z żołnierską - jak powiada Izaak Babel - wytrwałością. W mieście J. wiedziano i zazdroszczono, nikt jednak pretensji nie miał, bo pan R. rgorystycznie przestrzegał zasady dobrowolności, a kochał sprawiedliwie, bez żadnych tam estetycznych uprzedzeń, co automatycznie wykluczało zawiść, czyli moralność podległych mu pań. Ba, pośród pracownic powstała nawet moda na pana R. Na pytanie, co nosi się obecnie? - przyjaciółka informowała przyjaciółkę, że obecnie nosi się pana R. Atrakcyjność tej mody tłumaczy się tym, że pozwalała ona najmniejszym sumptem zaspokoić największą próżność: zdobyć np. model od Diora to kwestia dużych pieniędzy - pan R. natomiast kochał za darmo. Kobiety bardzo często zaspokajają urojone potrzeby najtańszym sposobem, np. każda pogłoska o wojnie powoduje, że wykupują w sklepach sól, bo sól jest najtańsza.

Atoli pewnego dnia pan R. naraził się kilku ważnym ludziom w mieście J. Nie chodziło tam o erotykę; nie wiem, o co chodziło, bo nie ja broniłem w tej sprawie - powiedział mecenas N. - Dość, że ważni ludzie, nie znalazłszy u pana R. żadnych uchybień natury zawodowej, zaczęli inwigilować jego mechanizm wzruszenia. Wzywano pracownice administracji budynków mieszkalnych i mówiono im:
- Przecież to niemożliwe, żeby pani - wierna żona i matka dzieciom - uczyniła to z wolnej, nieprzymuszonej woli, żeby pani zdradziła z osobistej ciekawości świata. Gdyby tak było, musielibyśmy oczywiście zawiadomić c tym pani męża, bo rodzina jest u nas absolutnie podstawową komórką. Ale oczywiście pani jest niewinna, bo zrobiła pani to z konieczności, ten ohydny R. szantażował panią, zmuszał, groził, my o tym wiemy, pani okropnie mu się opierała; ale niech pani pójdzie teraz do prokuratury i zezna o tym gwałtownym R.
W ten sposób uzyskano zeznania wystarczające do sporządzenia aktu oskarżenia. Pan R. zostałby niechybnie skazany, bo komplet sędziowski składał się z samych mężczyzn a mężczyźni bardzo chętnie skazują mężczyzn za powodzenie u kobiet. Ale na rozprawie zdarzyła się historyjka, która każe mi dziś wstydzić się, żem w latach gimnazjalnych był zachwyconym czytelnikiem Ottona Weiningera. Pogwałcone urzędniczki stawały bowiem w boksie dla świadków, spoglądały ku ławie oskarżonych, gdzie żałośnie siedział ów ruchliwy Apollo, i zeznawały:
- Tak, szantażowano nas, wywierano na nas presję. Zmuszano nas, żeby tutaj, przed wysokim Sądem, powiedzieć nieprawdę o człowieku, który nie uczynił nam nic złego, przeciwnie - wyświadczył nam niewiarygodną ilość wzruszenia.
Pana R. uniewinniono. Ściśle mówiąc, uniewinniono go w procesie karnym, bo oczywiście jego sprawa nie zakończyła się: znalazła się w sferze pozaprawnego wartościowania, na obszarze, któremu takie sprawy słusznie przynależą. Inna rzecz, że to pozaprawne wartościowanie grzeszy na ogół niesłychaną dowolnością ocen, a czasami także interesownością motywów.

Prokurator zresztą zawsze coś karalnego wymyśli. Jak chociażby w tej historyjce, która odbyła się między ogórkami:
Poznali się we Wrocławiu na moście Grunwaldzkim: ich było dwóch, a ona - jedna. Zaproponowali spacer, przystała z ochotą. Kupili alkohol i poszli do jednego ogródka na Zalesiu. Wyłamali trochę ogrodzenia, podeptali trochę ogórków. Wówczas jeden z panów poszedł na maleńki spacer, a drugi kochał w tym czasie dziewczynę najgorętszą miłością swojego życia. Potem ten drugi poszedł na spacer i ten pierwszy kochał ją najbardziej. Następnego dnia dziewczyna zeznała prokuratorowi że została zgwałcona.
- Nie ten pan - pokazała na Józefa C. - Ten pan.
- Ten pan - wyjaśniała dalej - bardzo miły pan. Ale ten pan kochał mnie bez wzajemności i dlatego proszę, żeby podlegał karze więzienia do lat dziesięciu.
Jasne, prawda? Tymczasem jednak do milicji przyszło doniesienie właściciela ogródka, że nieznani sprawcy podeptali mu nocą ogórki. Sprawdzono adres - i cała trójka została skazana za gwałt dokonany na zielonym ciele ogórków.
- Przyszedłem tutaj, żeby was przerazić - powiedział i mecenas N. - Pani doktorowa ma już słodką tęsknotę w oczach, a panowie - przestrach i dziwne opętanie. A przecież opowiedziałem zaledwie część znanych mi zdarzeń. Nie wiecie jeszcze, jak to pan żołnierz Hanię zniewolił, a działo się to na zabawie. W czasie walczyka zaproponował jej, by poszli na spacer do zagajnika, na co Hania z zachwytem przystała. Potem zeznawała przed wałbrzyskim prokuratorem: „Jak żeśmy szli do tego zagajnika, to pan żołnierz powiedział: - Ładny mamy dzisiaj wieczór! - z czego już wynika, że nie zniewolił". Poniekąd słusznie, bo przecież kobieta kocha uchem i jedno takie liryczne zdanie wystarczy, by popadła w bezbronność.
Nie znacie jeszcze państwo historii o współczesnym Kopciuszku, który postanowił, że zostanie odkryty - dosłownie i w przenośni - przez współczesnego księcia, czyli reżysera filmowego. Kiedy zaś okazało się, że domniemany reżyser wcale nie jest reżyserem - Kopciuszek złożył nań doniesienie, że ją kochał bezprawnie. Sąd długo się głowił, co zrobić z tym fantem, bo prokurator cofnął oskarżenie o gwałt, sugerując inną kwalifikację - i tak też księcia skazano. Jakby był on rzeczywistym księciem i „nadużył stosunku zależności".
W sprawie tej nieobojętna jest świadomość pokrzywdzonej, która pozostawała w błędzie co do osoby sprawcy, o czym on wiedział i na co się godził - wywiódł sędzia w uzasadnieniu, z czego wynika nauka moralna, że należy zawsze pytać uprzednio, czy też dziewczyna nie ma nas przypadkiem za Sobieskiego pod Wiedniem, de Sicę albo Rasputina, bo jeśli nas ma - to się głęboko myli!
- Pani doktorowa dała nam karpia i wina, oczekując w zamian opowieści lirycznej o kobietach - powiedział mecenas N. - Ale moje doświadczenie procesowe składa się w okrutną i ostateczną formułę męskiego bytu: w skar-gę-to-straszną, w jęk-to-ostatni, w od-takich-modłów-biele-je-włos. Moje doświadczenie procesowe poucza bowiem, że nie jesteśmy pewni dnia ani godziny: oto wypluwamy beznamiętnie ości, a może właśnie w tej samej chwili w czyjejś złotowłosej, dziewczęcej głowinie powstał koncept procesowy, który niebawem zacznie owocować rozprawami i pewnego dnia zostaniemy mianowani przez sąd gwałcicielami nie znanej nam osobiście urody, rodzicielami dzieciątek, których poczęcie odbyło się poza zasięgiem naszego mechanizmu wzruszenia. Dlatego przyszedłem, żeby was przerazić.
Myślę, że przerażenie mecenasa N. nie straci nic ze swego autentyzmu, jeśli wyjaśnię, że na Dolnym Śląsku nie ma miasteczka o nazwie Zyziów. Zresztą uważny czytelnik już dawno przejrzał tę drobną mistyfikację. Napisałem wszak na początku, że mecenas N. jest „młodym prawnikiem", a nieco dalej, że przeczytał on jakąś książkę. Znam wielu starych, doświadczonych jurystów, którzy zdumiewają rozległością horyzontów myślowych i gruntownością erudycji, wszyscy oni twierdzą jednak, że nie widzieli na oczy młodego prawnika z książką.
- Kiedyś broniłem w jakiejś skomplikowanej sprawie - powiedział mi stary adwokat, dr B. - wraz z młodym kolegą i mieliśmy uzgodnić koncepcję obrony. Młody kolega już w foyer biblioteki spokorniał gruntownie, gapił się na wywieszone tam portrety luminarzy naszej kultury i pytał, czy luminarze ci zostali tutaj powieszeni in effigie? A kiedy znaleźliśmy się wreszcie w lektorium, przyjrzał się ludziom pochylonym nad książkami i spytał skonfundowany:
- Panie kolego, za co ci ludzie tutaj siedzą? Z jakiego artykułu?
Myślę jednak, że dr B. przesadził trochę w swej starczej złośliwości. Jego młody kolega miał na pewno przy sobie kodeks, mógł więc sprawdzić, za co siedzą ludzie nad książkami."

Brak komentarzy: