piątek, 29 czerwca 2007

Marks and Spencer

Całe życie się człowiek uczy.
Zawsze mi się zdawało, że początek upadku komuny to był referat Chruszczowa. Nawet miałem wrażenie, że to dosyć rozsądna teza. W końcu, kiedy obala się boga, kiedy z boga robi się co najwyżej bożka, a może nawet bałwana, to to się musi źle skończyć dla religii.
Teraz trafiłem na inny wywód, bardzo interesujący.
Wszystko zaczęło się w 1954 roku na londyńskim cmentarzu Highgate, kiedy pewnego nieboszczyka przesiedlono z jednej części cmentarza na drugą, bardziej prestiżową.
Nie należało tego robić. Spokoju zmarłych nie trzeba naruszać w żadnym wypadku.
Rzeczonym nieboszczykiem był Karl Marx. Twórca (jakże by inaczej) marksizmu i duchowy inspirator większości popłuczyn. Ciekawostką jest to, że prawdopodobnie obeszłoby się bez "widma komunizmu krążącego po Europie", gdyby nie wrzody na siedzeniu KM. Ostatnie rozdziały Kapitału pisał podobnież na stojąco i złośliwie dogadywał: „No, burżuazja popamięta moje czyraki".
A zatem, w 1954 r., zebrawszy pieniądze na przeniesienie zwłok i wzniesienie posągu, komuniści postanowili swojego idola wywyższyć. Dopóki nie ruszali, marksizm miewał się znakomicie. Szedł tryumfalnie przez kontynenty, oczarował trzecią część ludności ziemi i zjednoczył prawie wszystkich proletariuszy. Wystarczyło jednak świętokradczo wtargnąć do podziemnego siedliska Karola Henryka, a na głowy jego naśladowców spadły klęski, jedna straszniejsza od drugiej: najpierw rozgromienie stalinizmu i powstanie węgierskie, potem koniec Wielkiej Przyjaźni ZSRR i ChRL, dwóch głównych socjalistycznych mocarstw, itd., itp., aż do zupełnego krachu komunistycznej ideologii.

A skąd "Marks and Spencer"?
Ironia historii. Bardzo niedaleko Marksa spoczywają doczesne szczątki Herberta Spencera, za życia osoby o wiele sławniejszej i bez porównanie bardziej wpływowej, a teraz kompletnie zapomnianej, o której wspomina się właściwie tylko w dowcipie wykorzystującym nazwę popularnego domu towarowego.

Brak komentarzy: