tylko trochę, ale jednak...
byłem w empiku...
stan psychiki ma jednak związek z rzeczoną wizytą tylko pośredni,
jeszcze nie reaguję zbyt alergicznie na nagromadzenie słowa drukowanego
nie jest to w każdym razie taka przypadłość, jak u jednego mojego znajomego - otóż jednego z moich kolegów okoliczności kiedyś zmusiły do pójścia do kościoła, a było to po bardzo długiej nieobecności i, co tu dużo ukrywać, po sporym kawałku grzesznego mocno życia; kolega, nie chcąc za bardzo odstawać od reszty towarzystwa, postanowił bacznie przyglądać się, co robią inni, bo rytuały jakoś mu wywietrzały z głowy... zobaczył, że przy wejściu wszyscy pchają łapy do wody święconej, zrobił to samo... i zasłabł
mnie się jeszcze przy wejściu do księgarni to na szczęście nie zdarza
ale nie o tym
byłem w tymże empiku i tam spotkałem fachowca
wynika z tego, że nie mogło to być we Wrocławiu, bo w tutejszym empiku fachowca na pewno się nie uświadczy (kiedyś coś mi odbiło i chciałem sobie posłuchać Zorna z Laswellem i Harrisem, ale kiedy spytałem o Painkiller, to kojarzyło się to - a i to z dużymi trudnościami - co najwyżej z grą komputerową... żeby jeszcze z Markiem Twainem...)
no dobra
spotkałem fachowca - rzeczywiście sporo i o książkach, i o płytach wiedział
coś właściwie powinno mnie tknąć - jeżeli ktoś ma siedem piór na krzyż na baniaku, te pióra siwe i do ramion, to albo jest to artysta mocno wyzwolony postmodernistyczny, albo posunięte dziecię kwiat (czy raczej dzidzia piernik), a ani jednej, ani drugiej grupie ufać zanadto nie należy (nie wierz nikomu po trzydziestce ;-))
nie tknęło mnie jednak i fachman namówił mnie do zakupu Rockowego Armagedonu Martina
siłę przekonywania miał niezłą, bo o ile jeszcze Piaseczniki nieźle mi się kojarzyły, to ta cała Gra o tron, wielgaśna, z tymi wszystkimi prekwelami i sekwelami, była nie do przyjęcia
o tym Armageddon Rag coś kiedyś słyszałem
że jakieś kłopoty z prawami autorskimi były, że poszerzona wersja opowiadania nie bardzo mogła się ukazać itd.
zabrałem się więc za to i... niepotrzebnie
odradzam, zdecydowanie odradzam
początek jeszcze niezły, wspomnieniowy taki z nałożoną na wspomnienia historią alternatywną
rockowe miejsca-legendy: Woodstock, Altamont, Monterey...
tu pojawia się jeszcze West Mesa...
w rzeczywistości nie zaistniało (choć West Mesa blisko Albuquerque naprawdę istnieje), ale coś na rzeczy jest w stwierdzeniu, że o ile Woodstock to był świt ideologii hipiejów, to Altamont było zmierzchem; w tym kontekście West Mesa to zupełny zmrok, kompletnie bezksiężycowa, pochmurna noc (w deszczowym listopadzie)
jest 20 września 1971 - The Nazgul, wymyślona przez Martina rockowa grupa, jedna z najgłówniejszych w latach 60-tych, gra przed sześćdziesięciotysięczną widownią, kiedy kula wystrzelona z karabinu snajperskiego rozwala głowę wokalisty Nazguli - Patricka Henry'ego "Hobbita" Hobbinsa - umiera na miejscu, a idee lat 60-tych umierają razem z nim
akcja książki zaczyna się dziesięć (a może jedenaście) lat później
Sandy Blair, pisarz, któremu akurat ostatnimi czasy pisanie kiepsko idzie, ma napisać reportaż o morderstwie Jamie Lyncha, byłego manadżera Nazguli
w trakcie śledztwa wyłazi na jaw, że Lynchowi wyrwano serce, że dokonano tego na plakacie reklamowym ostatniego koncertu The Nazgul, że dokonano tego w rocznicę ostatniego koncertu, a na dodatek Hobbins został zastrzelony w trakcie wykonywania utworu rozpoczynającego się od słów Wyrwałaś mi serce...
jak na razie wszystko w porządku
dalej idzie też jest zupełnie nieźle - rozmowy z żyjącymi członkami legendarnej grupy, spotkania z przyjaciółmi z dawnych czasów, nawet omamy w pokoju hotelowym w Chicago są zupełnie wytłumaczalne, kiedy okazuje się, że to ten sam pokój, który zajmował w czasie rozruchów w 68 r.
wszystko wali się kompletnie, gdy Blair spotyka się z gostkiem, który chce doprowadzić do reaktywacji Nazguli
kompletna pierdziawa, jakieś przyzywanie szatana (prawie), ciemne moce powoływane do życia przez przelaną krew...
a do tego jeszcze zupełnie pretensjonalne tytuły (motta) poszczególnych rozdziałów wzięte z autentycznych tekstów rockowych guru końcówki lat sześćdziesiątych - o prawa autorkie właśnie do tych wyimków była cała batalia przy wydawaniu nowej wersji książki
a po co one? za cholerę nie rozumiem
np. to koniec, mój jedyny przyjacielu, to koniec - wzięte z początku The End Morrisona i Doors... co to daje? w jaki to niby sposób ma przybliżyć atmosferę tamtych czasów? a tak na marginesie, zawsze mi się zdawało, gdy słuchałem słów this is the end, my only friend, the end, że to ten koniec jest przyjacielem właśnie
zrozumieć tęsknotę za latem miłości i kwiatów mogę zrozumieć
to rzeczywiście była rewolucja i muzyczna, i ideologiczna, ale to se ne vrati, a cholernie dużo z tamtych czasów zestarzało się jeszcze bardziej niż uczestnicy niegdysiejszych zdarzeń
wielu rzeczy nie da się teraz słuchać wcale, a i wtedy niektóre były do słuchania tylko w stanie wyjątkowego naćpania
rany boskie, Allman Brothers Band grający dobrze ponad siedem godzin, niekończące się solówki Claptona i Bruce'a w Cream, kiedy grali i grali, bo mieli taki odjazd na kwasie, że zapomnieli, co właściwie grają, Lou Reed, gadający prawie przez cały koncert, bo jakoś mu z głowy wyleciało, po co tam jest...
ale niech będzie, nostalgia może być, opis rzeczywistości lat sześćdziesiątych jest dosyć wiarygodny, choć równie naiwny, jak tamte lata, dalej jest zdecydowanie gorzej - na koncert reaktywowanej grupy przyszłoby rzeczywiście sporo dawnych fanów (może nawet z rodzinami), przyszłoby może nawet więcej ludzi, gdyby reklama była odpowiednia, ale w żadnym razie nikt nie potraktowałby poważnie zawołania wokalisty rock you till your ears bleed!
a do tego ta zupełnie niepotrzebna diaboliada i czarne msze jak z komiksu (naprawdę to tych mszy tam nie ma, ale jakaś taka atmosferka się unosi)
byłem w empiku...
stan psychiki ma jednak związek z rzeczoną wizytą tylko pośredni,
jeszcze nie reaguję zbyt alergicznie na nagromadzenie słowa drukowanego
nie jest to w każdym razie taka przypadłość, jak u jednego mojego znajomego - otóż jednego z moich kolegów okoliczności kiedyś zmusiły do pójścia do kościoła, a było to po bardzo długiej nieobecności i, co tu dużo ukrywać, po sporym kawałku grzesznego mocno życia; kolega, nie chcąc za bardzo odstawać od reszty towarzystwa, postanowił bacznie przyglądać się, co robią inni, bo rytuały jakoś mu wywietrzały z głowy... zobaczył, że przy wejściu wszyscy pchają łapy do wody święconej, zrobił to samo... i zasłabł
mnie się jeszcze przy wejściu do księgarni to na szczęście nie zdarza
ale nie o tym
byłem w tymże empiku i tam spotkałem fachowca
wynika z tego, że nie mogło to być we Wrocławiu, bo w tutejszym empiku fachowca na pewno się nie uświadczy (kiedyś coś mi odbiło i chciałem sobie posłuchać Zorna z Laswellem i Harrisem, ale kiedy spytałem o Painkiller, to kojarzyło się to - a i to z dużymi trudnościami - co najwyżej z grą komputerową... żeby jeszcze z Markiem Twainem...)
no dobra
spotkałem fachowca - rzeczywiście sporo i o książkach, i o płytach wiedział
coś właściwie powinno mnie tknąć - jeżeli ktoś ma siedem piór na krzyż na baniaku, te pióra siwe i do ramion, to albo jest to artysta mocno wyzwolony postmodernistyczny, albo posunięte dziecię kwiat (czy raczej dzidzia piernik), a ani jednej, ani drugiej grupie ufać zanadto nie należy (nie wierz nikomu po trzydziestce ;-))
nie tknęło mnie jednak i fachman namówił mnie do zakupu Rockowego Armagedonu Martina
siłę przekonywania miał niezłą, bo o ile jeszcze Piaseczniki nieźle mi się kojarzyły, to ta cała Gra o tron, wielgaśna, z tymi wszystkimi prekwelami i sekwelami, była nie do przyjęcia
o tym Armageddon Rag coś kiedyś słyszałem
że jakieś kłopoty z prawami autorskimi były, że poszerzona wersja opowiadania nie bardzo mogła się ukazać itd.
zabrałem się więc za to i... niepotrzebnie
odradzam, zdecydowanie odradzam
początek jeszcze niezły, wspomnieniowy taki z nałożoną na wspomnienia historią alternatywną
rockowe miejsca-legendy: Woodstock, Altamont, Monterey...
tu pojawia się jeszcze West Mesa...
w rzeczywistości nie zaistniało (choć West Mesa blisko Albuquerque naprawdę istnieje), ale coś na rzeczy jest w stwierdzeniu, że o ile Woodstock to był świt ideologii hipiejów, to Altamont było zmierzchem; w tym kontekście West Mesa to zupełny zmrok, kompletnie bezksiężycowa, pochmurna noc (w deszczowym listopadzie)
jest 20 września 1971 - The Nazgul, wymyślona przez Martina rockowa grupa, jedna z najgłówniejszych w latach 60-tych, gra przed sześćdziesięciotysięczną widownią, kiedy kula wystrzelona z karabinu snajperskiego rozwala głowę wokalisty Nazguli - Patricka Henry'ego "Hobbita" Hobbinsa - umiera na miejscu, a idee lat 60-tych umierają razem z nim
akcja książki zaczyna się dziesięć (a może jedenaście) lat później
Sandy Blair, pisarz, któremu akurat ostatnimi czasy pisanie kiepsko idzie, ma napisać reportaż o morderstwie Jamie Lyncha, byłego manadżera Nazguli
w trakcie śledztwa wyłazi na jaw, że Lynchowi wyrwano serce, że dokonano tego na plakacie reklamowym ostatniego koncertu The Nazgul, że dokonano tego w rocznicę ostatniego koncertu, a na dodatek Hobbins został zastrzelony w trakcie wykonywania utworu rozpoczynającego się od słów Wyrwałaś mi serce...
jak na razie wszystko w porządku
dalej idzie też jest zupełnie nieźle - rozmowy z żyjącymi członkami legendarnej grupy, spotkania z przyjaciółmi z dawnych czasów, nawet omamy w pokoju hotelowym w Chicago są zupełnie wytłumaczalne, kiedy okazuje się, że to ten sam pokój, który zajmował w czasie rozruchów w 68 r.
wszystko wali się kompletnie, gdy Blair spotyka się z gostkiem, który chce doprowadzić do reaktywacji Nazguli
kompletna pierdziawa, jakieś przyzywanie szatana (prawie), ciemne moce powoływane do życia przez przelaną krew...
a do tego jeszcze zupełnie pretensjonalne tytuły (motta) poszczególnych rozdziałów wzięte z autentycznych tekstów rockowych guru końcówki lat sześćdziesiątych - o prawa autorkie właśnie do tych wyimków była cała batalia przy wydawaniu nowej wersji książki
a po co one? za cholerę nie rozumiem
np. to koniec, mój jedyny przyjacielu, to koniec - wzięte z początku The End Morrisona i Doors... co to daje? w jaki to niby sposób ma przybliżyć atmosferę tamtych czasów? a tak na marginesie, zawsze mi się zdawało, gdy słuchałem słów this is the end, my only friend, the end, że to ten koniec jest przyjacielem właśnie
zrozumieć tęsknotę za latem miłości i kwiatów mogę zrozumieć
to rzeczywiście była rewolucja i muzyczna, i ideologiczna, ale to se ne vrati, a cholernie dużo z tamtych czasów zestarzało się jeszcze bardziej niż uczestnicy niegdysiejszych zdarzeń
wielu rzeczy nie da się teraz słuchać wcale, a i wtedy niektóre były do słuchania tylko w stanie wyjątkowego naćpania
rany boskie, Allman Brothers Band grający dobrze ponad siedem godzin, niekończące się solówki Claptona i Bruce'a w Cream, kiedy grali i grali, bo mieli taki odjazd na kwasie, że zapomnieli, co właściwie grają, Lou Reed, gadający prawie przez cały koncert, bo jakoś mu z głowy wyleciało, po co tam jest...
ale niech będzie, nostalgia może być, opis rzeczywistości lat sześćdziesiątych jest dosyć wiarygodny, choć równie naiwny, jak tamte lata, dalej jest zdecydowanie gorzej - na koncert reaktywowanej grupy przyszłoby rzeczywiście sporo dawnych fanów (może nawet z rodzinami), przyszłoby może nawet więcej ludzi, gdyby reklama była odpowiednia, ale w żadnym razie nikt nie potraktowałby poważnie zawołania wokalisty rock you till your ears bleed!
a do tego ta zupełnie niepotrzebna diaboliada i czarne msze jak z komiksu (naprawdę to tych mszy tam nie ma, ale jakaś taka atmosferka się unosi)
1 komentarz:
Great site you have here but I was curious if you knew of any
message boards that cover the same topics discussed in this article?
I'd really love to be a part of group where I can get responses from other knowledgeable individuals that share the same interest. If you have any recommendations, please let me know. Kudos!
Check out my site ; grumpy cat
Prześlij komentarz